24 września, 2007

Na rybach

W ostatni dzien tegorocznego lata pojechalismy sobie na ryby. W sobotni wieczor dojechalismy do koncowego miasteczka na Cape Code- Provincetown, znanym z restauracji serwujacych pyszne, swieze owoce morza oraz z umilowania sobie tego miejsca przez cale rzesze gejow obu plci, ktorzy bardzo hojnie manifestuja publicznie swoja orientacje. Po pysznej kolacji w miejscowej restauracji, przespalismy sie w motelu i rano wyruszylismy w kierunku Light Point, gdzie czekal juz na nas kolega ze Slowacji- Igor.

A oto relacja z niedzielnego polowu:

Aby dotrzec na samiutki koniec polwyspu Cape Cod (Przyladek Dorszowy) mozna albo wynajac morska taxi i przyplynac spalinowa barka, lub tez wybrac droge bardziej czasochlonna, lecz o wiele ciekawsza- spacerkiem po 3 kilometrowym falochronie z ogromnych kamieni i kolejnych 2 kilometrach wdluz plazy. My wybralismy opcje druga i tutaj rozpoczelismy spacer, by po godzinie zwawego marszu dojsc do Light Point, przy ktorym czlowiek ma cala Ameryke za swoimi plecami:


Jak widac pogoda byla idealna, wial wiaterek, wiec niektorzy woleli zostac w windstopperach...ale i tak bylo super. Igor przygotowal nam wedke (jakies zylki, haczyki, pierdoly), nasadzil wegorza i na poczatku zarzucal do wody, bo my nowicjusze zarzucalismy na 3 metry.... a on na jakies 30. W ogole, to niezla mial do nas cierpliwosc biedak, wiec Igor- jeszcze raz- DAKUJEM!!


Tomas zlapal pierwsza rybe...

...Igor ja wypatroszyl:


Woda byla cieplejsza niz na Nantasket latem, czysciutka jak lza, pelna muszelek, szkla morskiego, ryb i krabow:


Za caly dzien udalo nam sie zlowic 8 ryb (tasergal=pomatomus saltatrix=bluefish), z tego dwie urwaly sie tuz przy brzegu, a dwie przegryzly zylke zanim je wyciagnelismy...Do domu wrocilismy wiec z czterema rybami.